Konkurs z Magazynem Maszkety

maszkety_druk_3

 

Często pytacie gdzie można kupić Magazyn w wersji papierowej. Maszkety to magazyn internetowy i można go podziwiać/czytać/oglądać tu: magazynmaszkety.pl .

 

Dzięki uprzejmości Urzędu Miasta Chorzów udało się wydrukować pierwszy numer magazynu. Magazyn w wersji papierowej jest piękny, pięknie wydany, na kredowym papierze, pełny profesjonalizm. Maszkety nie są przeznaczone do sprzedaży, ale macie szansę otrzymać swój egzemplarz magazynu biorąc udział w „Maszketowym” konkursie :).

maszkety_druk_2

 

Zadanie konkursowe jest bardzo proste. W kilku zdaniach (maksymalnie 300 znaków bez spacji) opisujecie swoją największą porażkę kulinarną.

 

Na Wasze odpowiedzi czekam cały tydzień czyli do 02.11 w komentarzach pod tym postem!
Z wszystkich przysłanych zgłoszeń wybiorę osobę, do której trafi nagroda.

 

Konkurs trwa od 26.10 do 02.11.2014.

 

Informacja o wynikach konkursu zostanie opublikowana na stronie bloga i FB w dniu 03.11.2014. Nagroda zostanie wysłana zaraz po akcji. Zapraszam do wspólnej zabawy i czytania magazynu! :). Wysyłka magazynu wyłącznie na terenie Polski!


Wyniki  konkursu!!!

 

Po  wnikliwym  przeczytaniu  Waszych  kulinarnych  przygód  zdecydowałam,  że  Magazyn  Maszkety  w  papierowej  wersji  trafi  do  Pana  Leszka  za  odcedzenie  rosołu  do  zlewu  :).

 

Wszystkim bardzo serdecznie dziękuję za udział w zabawie i zapraszam do podzielenia się swoimi kulinarnymi wpadkami na blogach innych redaktorek Magazynu Maszkety :).

 


23 komentarze

  1. 26 października 2014 o 22:41

    Epicka ryżówka. Zamiast dać 5 łyżek ryżu jak kazała mama ja dałam jakoś z 30! I to nie z własnej woli… Otóż mama wybrała najgorszy moment do przekazania tej istotnej informacji o 5 łyżkach ryżu. Moment, w którym ja SPAŁAM! I zamiast usłyszeć 5 łyżek usłyszałam PO 5 łyżek. A że domowników 6 to wyszło 30 łyżek ryżu. Z zupy z ryżem wyszedł sam ryż. A może risotto?

  2. Ania
    27 października 2014 o 10:17

    Znaleziony w pewnym magazynie „sos na odporność”. Czosnek, papryczki chili, ocet ryżowy i cukier. Po cierpliwym pokrojeniu papryczek na drobniutkie kawałki i gotowaniu całośći przez 40 minut przyszedł czas na zagęszczenie specyfiku. To jak całość wyglądała po dodaniu mąki ziemniaczanej zamiast kukurydzianej jest nie do opisania… Śmierdzący kisiel…

  3. Ania
    27 października 2014 o 11:11

    Z moich „doświadczeń” kuchennych można by było niezłą historię upitrasić. Dawno temu, bo jakieś 16-17 lat do tyłu, razem z koleżanką z klasy gotowałyśmy obiad komunijny… Postanowiłyśmy wcześniej ugotować makaron do rosołu i zostawiłyśmy go ładnie w wodzie pod stołem…jak sobie o nim przypomniałyśmy była już „klucha”, dodatkowo ziemniaki się spaliły, ale udobruchałyśmy gości sosem do kurczaka z chrzanem i borowiną! Oczywiście udało się ugotować „nowy” makaron i „nowe” ziemniaki:)do dziś tą uroczystość wspominamy i śmiejemy się z tego do łez:):):)

  4. Michał
    27 października 2014 o 14:16

    Moja największa porażka kulinarna? Pewnego dnia jak to człowiek zalatany, nastawiłem sobie jajka aby ugotowały się na twardo i zająłem się innymi sprawami. Parę maili do odpisania, wiadomości na czacie i tak minęło 1,5h gdy przypomniałem sobie o jajkach.. Woda kompletnie wyparowała, a jajeczka praktycznie się smażyły. Na szczęście nic się nie zapaliło -.-

  5. Ania S.
    27 października 2014 o 21:20

    Moją największą kulinarną wpadką były… gołąbki bez zawijania. Zawsze robiłam z przepisu mamy, takie domowe i były super. Raz, przez zachwyty koleżanek kupiłam fix firmy na K. I rozwaliły mi się na patelni, ni to kapuśniak, ni gulasz. Mąż skwitował „zjeść się nie da, a wywalić szkoda”. Od tego czasu wszelkie fixy-śmixy omijam szerokim łukiem :-)

  6. Magda
    28 października 2014 o 09:03

    Wielkanoc wymaga specjalnej oprawy, więc jako ambitna nastolatka zawyrokowałam natychmiast: „Tort czekoladowy!”. Upieczenie trzech spodów i wykonanie kremu zajęło mi caluteńką Wielką Sobotę. Kolejne blaty lądowały w piekarniku, a ja mozolnie rozcinałam te, które już zdążyły przestygnąć. Z każdym kolejnym mój entuzjazm malał proporcjonalnie to gasnącego za oknem słonecznego dnia. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie udało mi się osiągnąć trzech idealnych gniotów-zakalców. Kiedy rozkroiłam ostatni, ciężki niczym glina, biszkopt opadły mi ręce i kapały łzy. Rodzina dzielnie próbowała zjeść, ale ostatecznie skończyło się na wybraniu kremu spomiędzy ciasta (tak, uparcie przełożyłam je jednak jak należało), które wylądowało w śmietniku.

  7. Maciej
    29 października 2014 o 09:11

    Było to całkiem niedawno – znalazłem przepis na pizzę z patelni bez drożdży (coś a la omlet). Gotować nie potrafię w ogóle, ale postępowałem zgodnie z przepisem – wszystkie dodatki zatopiły się w miękkim jeszcze omlecie, a całość od spodu zwęgliła się na amen.

  8. Ania
    29 października 2014 o 10:29

    Kiedy jako dziewczynka stawiałam pierwsze kroki w kuchni robiłam sałatkę i zabrakło octu. Znalazłam za to spożywczy kwas mlekowy, którego nie pożałowałam, oczywiście nie sprawdzając jak to smakuje. Wyszła straszliwie kwaśna, więc odmówiłam spożycia. Ale rodzice nie chcieli mi robić przykrości i starali się zjeść chociaż trochę ;)

  9. Kasia
    29 października 2014 o 10:40

    Przez żołądek do serca? Pierwsza wspólna kolacja z obecnym narzeczonym. Chciałam zrobić coś, co on uwielbia – tradycyjny gulasz. I tak mi dobrze szło, był taki smak i kolor – jedynie konsystencja nie ta. Zagęszczenie to była kompromitacja. W przypływie paniki postanowiłam mięso…wypłukać;) Klapa!

  10. Ewa
    29 października 2014 o 11:00

    Największą porażką było jak pierwszy raz gotowałam rosół w wieku ok 12 lat. Żeby na rosole pływały ładniejsze oka dodałam z pół szklanki olej i efekt był – jedno wielkie oko :)

  11. Marlena
    29 października 2014 o 12:39

    Moją największą porażką były pierwsze kluski śląskie i rolada, którymi chciałam ugościć mojego ówczesnego narzeczonego. Och jaka ja byłam niemądra,że rodowitemu Ślazakowi chciałam dogodzić. Nie jestem rodowitą Ślązaczką(choć teraz wsiąkłam tu na dobre).Niby wszystko było w porządku jednak przedobrzyłam i je rozgotowałam. Rolada też jakoś nie do końca udana-lekko surowa w środku.Choć danie wyglądało strasznie on jednak zjadł i nie raniąc mnie stwierdził,że jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Gdy już nasz związek się rozwinął- podczas wizyty u przyszłej teściowej mogłam podpatrzeć jak następnym razem nie dać plamy. Po wielu latach bardzo mnie to śmieszy,bo czuję się na Śląsku jak w domu. Kuchnia śląska nie sprawia mi już problemu. Moją specjalnością jest Żur i Modro kapusta.

  12. Roksana
    29 października 2014 o 15:50

    To były początki mojego gotowania. Odkąd pamiętam, zawsze po powrocie do domu ze szkoły obiad już na mnie czekał. Moim zadaniem było tylko go sobie odgrzać. Więc gdy wyprowadziłam się już na „swoje” jednym z pierwszych dań, które chciałam sobie zrobić były naleśniki z dżemem. Pfff prościzna. Wiem, że miało być mleko, mąką, jajko, sól no i chyba tyle. Do miski wlałam szklankę mleka, dodałam jajko, sól i mąkę… A że nie miałam pszennej to użyłam ziemniaczanej. Co za różnica, prawda? Zadowolona z siebie usmażyłam parę naleśników, przesmarowałam je dżemem i zabrałam się do jedzenia. Nie muszę chyba mówić, że tylko dżem okazał się być jadalny, bo naleśników nie dało się nawet przekroić… Od tej pory naleśniki nie są już jednym z moich ulubionych dań. :)

  13. 30 października 2014 o 09:20

    Oj, zdecydowanie ciasto z rabarbarem. Przygotowałam całą rodzinę mojego narzeczonego na ciasto z rabarbarem, którego nikt inny nie robił, a które przypomniało wszystkim smaki dzieciństwa. Przygotowałam we łzach i pieczeniu rąk rabarbar, oczywiście chcąc zrobić lepiej niż dobrze, dałam go za dużo. Ale to nie wszystko! Potem za długo trzymałam go na cieście surowym, przed włożeniem do piekarnika, co spowodowało, że ciasto namokło… A na koniec piekłam go 30 minut dłużej niż w przepisie, ale i to nie sprawiło, że ciasto stało się kruche… Musiałam ratować nędzne resztki, które się do czegoś nadawały, pokroić całą blachę z surowym ciastem i piec osobno po kawałku. Skutecznie mnie to zniechęciło! Chyba nie zostanę cukiernikiem…

  14. Joanna
    30 października 2014 o 09:35

    To nie była porażka. To był DRAMAT kulinarny. Robiłam tort na urodziny Teściowej. Sernik na zimno z malinami (zgodnie z życzeniem jubilatki). W trakcie pracy, koło 2 w nocy, stwierdziłam, że będzie problem bo nie mam żelatyny. Ale odkryłam dwa opakowania galaretki truskawkowej. Chyba ze zmęczenia pomyślałam, że to wystarczy na 1,5 kg sera i tort będzie na medal. Wymieszałam co było do wymieszania, wlałam serowo-malinową masę (zaprawioną dwoma rozpuszczonymi w 200 ml wody galaretkami), zadowolona z siebie wstawiłam formę do lodówki i udałam się na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia nadeszła godzina zero. Obiad się udał, przyszła pora tortu. Wyciągnęłam go z lodówki i nabrałam malutkich podejrzeń, że chyba nie ściął się jak należy. No ale Teściowa czeka. Postawiłam formę na paterze, a Teściowa prosi żeby ją postawić na stole zanim zdejmę brzeg formy. Tak zrobiłam, a potem było strasznie – odpięłam brzeg formy, a cały tort, majestatycznie i dostojnie rozpłynął się na boki. Atmosfera ścięła się potem lepiej od mojego tortu…. koszmar. Do tej pory nie dostałam „rozgrzeszenia”. Za to w domu mam już zawsze żelatynę w potężnym zapasie. Już nic mnie nie zaskoczy.

  15. Joanna
    30 października 2014 o 19:24

    Jako świeżo upieczona kucharka ugotowałam pyszny rosół dla całej rodziny, brakowało tylko makaronu. Byłam oryginalna, wymyśliłam kluseczki, pamiętając, że mama zawsze dodawała odrobinę proszku do pieczenia. Ja też dodałam. Pachniało cudownie. Ale domownicy mieli nietęgie miny. Jak jednodniowy rosółek mógł się zepsuć? Ano, mógł. Dodałam do kluseczek kwasek cytrynowy :)

  16. Leszek Mizgała
    1 listopada 2014 o 18:30

    Z nerwów, gdy miałem pierwszy raz gościć na obiedzie swoich teściów zdarzyło mi się odcedzić rosół, wylewając go do zlewu na piętnaście minut przed ich przyjściem. Cóż musiałem się ratować rosołem z chińskiej zupki, po który poleciałem na dół do sklepu. Porażka na całej linii. Z grzeczności i z przejęcia pewnie nikt nie mówił, źle o rosole. Tylko o jego charakterystycznym innym smaku, który wytłumaczyłem mięsem specjalnie kupionym w zaprzyjaźnionym sklepie na tę okazję.

  17. Elwira
    1 listopada 2014 o 22:38

    Mój pierwszy kapuśniak! Dodałam śmietany i na talerzu zauważyłam że coś i tu nie pasuje.

  18. Ewa
    2 listopada 2014 o 10:02

    Kiedy jako mloda 24 letnia zona stawialam pierwsze kroki w kuchni spytalam swojej tesciwej jak ugotowac zupe koperkowa .Na koniec instrukcji i przepisu na zupe , tescowa dodala zdanie : tylko Ewuniu pamietaj zebys nie dodawala wiecej niz 3 do 4 lyzek ryzu bo on bardzo pecznieje . Zaczelam od 3 lyzek ale ryz one jakos ciagle byl niezauwazalny, pomyslam wtedy „mama” juz jest stara wiec cos sie jej musialo pomylic i sukcesywnie dodawalm kolejne lyzki ryzu .Kiedy bylam juz usatysfakcjonowana odstawilam zupe z gazu i czekalm kiedy maz przyjdzie z pracy . Zdziwilo mnie bardzo kiedy po godzinie chcialam przestawic zupe ze garczek nagle zrobil sie jakis znacznie ciezszy. unioslam pokrywke a zupa zniknela ,w garczku po sama gore byl tylko i wylacznie koperkowy ryz.! Byla to bardzo praktyczna nauczka na cale zycie o wlasciwosciach ryzu i ze tesciowe moga napawde cos dobrze wiedzic i radzic
    A taraz sama jestem 65 letnia tesciowa i pomna swoje opini przed laty musze przymykac oczy na fakt ze moja synowa usmiecha sie czasmi z politowaniem na jakies moje naprawde dobre rady

  19. dom2203
    2 listopada 2014 o 15:03

    Moja największa porażka z racji tego, że jest to proste danie to kwaśnica. Banalna do przygotowania. Nie wiem dlaczego, ale nie była w ogóle kwaśna, mimo tego, że wlałam cały sok z wiaderka kiszonej kapusty. Było czuć sam pieprz, niestety w przesadzonej ilości. Tata chuchał i dmuchał, jak ją jadł, a potem pił litry soku. Do dziś się zastanawiam, jak mogłam zepsuć coś , co było trudne do zepsucia.

  20. batonzo
    2 listopada 2014 o 18:04

    Słodkie ogórki małosolne – to moja porażka. Udało mi się stworzyć niejadalne arcydzieło, bo zamiast soli cukier wsypałam. Czekałam ze 4 dni, żeby sobie ogóreczki spróbować i chociaż lubię eksperymenty, ego nie polecam.

  21. Martyna
    2 listopada 2014 o 18:37

    Szczerze mówiąc nie lubię opowiadać o mojej największej wpadce, ale skoro mamy konkurs z taką świetną nagrodą…to czemu nie :)
    A więc…było to dawno dawno temu, jeszcze na początku mojej przygody z gotowaniem. Trzeba było zrobić coś szybkiego na obiad. Postanowiłam usmażyć placki z kurczaka. Wszystko było super, dopóki ich nie spróbowałam…Okazało się, że pomyliłam pojemnik z mąką ziemniaczaną z pojemnikiem, w którym był cukier puder… Placki oczywiście nie zostały zjedzone, a ja przekonałam się, że pośpiech nie jest dobrym doradcą w kuchni :D

  22. marcia7
    2 listopada 2014 o 23:06

    Moja wpadka była niezwykle banalne i niestety równie spektakularna. Po prostu piekąc dyniowe ciasto pomyliłam cukier z solą i bardzo obficie, ponieważ w przepisie było 10 łyżek stołowych cukru, posoliłam placek.

  23. adamorek
    2 listopada 2014 o 23:18

    Moja największa wpadka miała miejsce niespełna rok temu, podczas najważniejszej kolacji w roku. Zawsze na Wigilię przygotowujemy wcześniej w słoikach kiszony barszcz do uszek z grzybami. Przed Wigilią wyjmujemy tylko słoik podgrzewany i zalewamy nim uszka. W tym roku rola serwowania barszczu przypadła mi, tak więc otworzyłem słoik, podgrzałem barszcz i po kolei nalałem wszystkim do miseczek z uszkami.
    No i wszystko było by super gdyby nie fakt, że pomyliłem barszcz ze stojącym obok w słoiku sokiem porzeczkowym.

Back to Top